Człowiek w bieli
Znałam wielkiego człowieka,
który miał we oczach Boga,
a miłość do Stwórcy i ludzi
zawarta była w Jego słowach.
Uczył, że na rozstaju dróg
naszym przewodnikiem jest Bóg.
To Bóg swą niewidzialną dłonią,
ukryty za nieba zasłoną
prowadzi każdego z nas
przez życia nam dany czas.
Tak jak
Święty Piotr mieszkał w Rzymie,
Tak jak
Święty Paweł był pielgrzymem.
Wędrowiec niestrudzony,
z sercem na wyciągniętej dłoni
zwracał się do każdego człowieka,
wiedząc, że on na to czeka,
na uśmiech, dobre słowo,
błogosławieństwo, znak dany głową.
Pielgrzym nadziei i pokoju
w czasach chaosu, terroru
przekraczał państw granice,
wznosił na wiary różnice.
W szarych dniach codzienności
pomagał pokonywać trudności,
uczył jak postępować,
by szacunek dla siebie zachować.
Przemierzył cały świat,
każdemu z siebie coś dał.
Przynosił dobroć i miłość,
nadzieję na lepszą przyszłość.
Budował podniebne mosty
między tym, co ludzkie i boskie,
bez względu na bieg wydarzeń
był naszą opoką, był misjonarzem
W chwilach nadziei, zwątpienia
rozdawał słowa pocieszenia,
mówił jak trzeba żyć,
by lepszym, mądrzejszym być.
Mówił: „Nie lękajcie się.
Są dni dobre i złe.
Z wiarą iść trzeba przez świat
więcej w nas zalet niż wad.
Bóg pomaga nam zrozumieć siebie
i odnaleźć swoje miejsce w świecie,
pojąć to co niezrozumiałe,
uczynić wielkim to co małe.
Trzeba wierzyć w lepsze jutro.
W waszych oczach widzę przyszłość.
Dosyć bólu, łez i cierpienia.
Niech miłością napełni się Ziemia.
Nigdy jeden kosztem drugiego,
nigdy nic kosztem cierpiącego.
Życie ludzkie to największy dar.
Każdy z nas jest tyle wart
ile dobra uczynni innym.
Bożą miłością jesteśmy silni.”
Nim na pielgrzymkę wyruszył
od Boga otrzymał pęk kluczy.
Nimi serca potrafił otworzyć
i dobro z ich głębi wydobyć.
To dobro niósł potem ze sobą
Przez Boga wyznaczoną droga.
A ono zjednoczyło narody,
wznieciło ducha odnowy,
zburzyło wysokie mury,
zerwało więzy i sznury.
Skromny „ Człowiek w bieli”
Odmienił oblicze „Tej Ziemi”,
Sprawił, że Duch Święty
poruszył serca i ruszyły zastępy
ludzi, którzy chcieli żyć z godnością.
Był dobrem, był miłością.
Każda podróż była podróżą do Boga,
Do świętości wiodła każda droga,
którą szedł z wiarą, w cierpieniu,
którą odszedł z godnością, w milczeniu.
Był człowiekiem takim jak każdy.
każdy człowiek był dla niego ważny,.
Emanował dobrocią i miłością.
Był człowiekiem. Jest świętością.
Dom Starości, dom samotności
Długie, puste korytarze.
Bez złudzeń i bez marzeń
ludzie za białymi drzwiami
w swoje życie zaplątani.
Niepotrzebni już nikomu,
stojący na progu dwóch domów-
-tego, z którego już ruiny
i tego, w którym bez siły ,
bez nadziei i wiary w jutro,
otoczeni ciszą i pustką,
w pętli bezsilności,
w piekle samotności,
naznaczeni chorobami , niemocą,
każdym dniem i nocą
wegetują wśród czterech ścian
obserwując świat zza firan.
Przed oczami rodzinny dom.
Do dnia śmierci dziś obcy dom,
półki ze starymi zdjęciami,
album ze wspomnieniami.
Do ich drzwi nikt już nie puka,
nie porozmawia, nie wysłucha.
Łzy na twarzy i na poduszce,
długie godziny płynące przez pustkę,
cienie, tych, którzy odeszli.
Ciche westchnienie w piersi.
Wśród tych nocy, szarych dni
kiedyś spełnią się ich sny
i w sposób dla siebie niepojęty
znów radośni, zdrowi, piękni
odejdą daleko stąd.
Odnajdą swój własny dom.
Apel
Tak tu cicho o zmierzchu.
Krople rosy wiszą w powietrzu.
Długi mur, a na nim nazwiska.
Obca ziemia, Polakom tak bliska.
Cicho szumią stare drzewa,
Pieśń Legionów wiatr śpiewa,
polski hymn nuci stara sosna.
Jedno po drugim otwierają się okna.
Otwierają się okna w Niebie,
żołnierze spoglądają na siebie
i na groby położone wśród sosen,
cmentarzyska ludzkich istnień i dążeń.
Głos trąbki już się odzywa,
już dowódca do apelu wzywa.
W milczeniu, w długim szeregu
idą żołnierze bez pośpiechu,
z Ostaszkowa, Kozielska, Katynia
idą tam, gdzie apel się zaczyna,
gdzie apel się zaczyna wieczorny
dzień w dzień od zakończenia wojny.
Już stoją. Jeden przy drugim,
w szeregu nieskończenie długim,
z godnością, choć bez broni.
Dowódcy uścisk dłoni
i długa lista obecności
tych, którzy do wieczności
odeszli w bezimiennych grobach,
w lasach, rowach, na polach.
Zamordowani.
Zapomniani.
Dowódca czyta nazwiska,
a wokół cisza uroczysta,
spokojem ich otacza.
Smutek serca przytłacza,
ze już się wszystko skończyło,
że nie dane im było
żyć dłużej.
„Bóg, honor, Ojczyzna”- szepczą pobladłe usta.
W sercach nadal żyją wspomnienia
Tragiczna karta przeznaczenia
przekreśliła marzenia i plany,
a ich los w ziemię wdeptany
otoczony był zmową milczenia,
gdy oblicze swe zmieniła polska ziemia.
Pozbawieni wolności.
Obdarci z ludzkiej godności.
Rozdzieleni z rodzinami.
Uwięzieni. Rozstrzelani.
Zapomniani!
Kłamstwa, fałsz, obłuda.
Do prawdy droga długa,
brukowana cierpieniem,
krzykiem i milczeniem.
Nadzieja, marzenia i łzy
i o wolności sny.
Puste kartki historii.
Tak dużo popełnionych zbrodni.
Tak wiele tragicznych dni
i ludzie z rękami we krwi,
których nigdy nie oskarżył nikt.
I łzy i niemy krzyk.
I świat, który odwrócił wzrok.
I krzywd ponury mrok.
I splot wielu wydarzeń,
gdy sojusznikami zostali zbrodniarze,
fotografie, guziki, listy
i pamięć, co w sercach bliskich
przetrwała przez wiele lat,
gdy po zbrodniach zatarto ślad.
Już apel dobiega końca,
już gwiazdy lśnią zamiast słońca.
Bóg do siebie już ich wzywa.
Gdy wracają salutują im drzewa,
wiatr cicho szepcze pacierze
gdy na spoczynek idą żołnierze.
Synowie Narodu Polskiego,
przyboczna gwardia Pana Niebieskiego.
Wiele lat po wojnie
mogą zasnąć i spać spokojnie.
Gdy prawdą wypełniła się pustka
odzyskali imiona ,nazwiska,
stopnie i rysy twarzy,
wymazane przez zbrodniarzy.
Dziś nowi ludzie, nowe pokolenia.
Wiele krzywd kryje nadal ziemia.
Tragicznych dziejów szlak.
Po ludziach zaginął ślad.
Tak wiele zbrodni. A gdzie kara?
Tylko pamięć w sercach przetrwała.
Pamięć co w przeszłość sięga,
bo pamięć ludzka jest nieśmiertelna.
Prośba
Uczeń biegł do szkoły.
Chciał budować okręty,
gdy dorośnie.
Śpieszył się.
Miał mało czasu.
Czarne ramiona dźwigów
szarpały pochmurne niebo
w szarości wstającego dnia.
Ulice krzyczały gniewem,
mewy unosił wiatr,
jeździły czołgi,
ludzie szli do pracy.
Dzieci liczyły dni
do przyjścia Świętego Mikołaja.
Zbliżały się święta.
Powietrze rozorały strzały.
Uczeń nie wrócił do domu.
Zawsze wracał.
Do rodziców,
babci.
małego, kudłatego psa,
otwartej książki.
Czekali na niego
nasłuchując kroków na schodach,
odgłosu otwieranych drzwi,
dźwięku znajomego głosu.
Cisza wyglądała z każdego kąta,
lęk paraliżował umysł i ciało,
serce tłukło się w piersi.
Nadzieja nie umierała.
Znajdziemy go.
Znaleźli.
Za zamkniętymi drzwiami.
Uzbrojony milicjant
strzegł prawdy przed światem,
zmarłych przed rodzinami.
Weszli na chwilę,
by zobaczyć,
uwierzyć i wyjść.
Bez syna, bez ciała,
bo jeszcze nie nadszedł
„odpowiedni czas”
na pogrzeb,
na księdza,
na pożegnanie.
Nadzieja umarła.
Oni umarli.
Czekali.
W pustce , bezsilności,
ze wspomnieniami,
fotografiami,
czarnym garniturem w szafie,
wyprasowaną, białą koszulą,
wypastowanymi butami.
Matka myślała
-Nie powinien był iść do szkoły.
Ojciec mówił
-Nie powiedziałem mu,
że , gdy strzelają
trzeba się kłaść na ziemi.
Tylu rzeczy go nauczyłem,
a tego nie.
Noc.
Pukanie do drzwi.
Dokumenty.
Czy oni to naprawdę oni.
Muszą się zbierać.
Ubrać ciepło.
Bo zimno.
I pośpieszyć.
Bo jeszcze wielu czeka.
I nikomu nic nie mówić.
Bo nie wolno.
I nie rozpaczać.
Bo nie będą na pogrzebie.
Syna.
Czerń nocy w płaszczu deszczu.
Ponure oblicze cmentarza.
Doły. W dołach trumny.
Numery.
Dużo numerów ,bo dużo trumien.
Numer 5.
Jasna czupryna,
opadająca na oczy.
Ulubiony sweter.
Koszula w kratkę.
Ich syn.
Śpi. Przecież noc.
Fałszywy ksiądz.
Prawdziwe łzy.
Cisza.
Wstaje dzień.
Idą do syna.
Z wieńcem.
Szary dzień.
Szare postacie.
Szare myśli.
Kolorowe kwiaty.
Jutro Wigilia.
Narodzi się Syn Boży.
Weźmie na siebie grzechy ludzi.
I umrze, by zbawić świat.
Ich syn właśnie umarł.
Zabiły go czyjeś grzechy.
Nie zbawił nikogo.
Na tabliczce jego imię, nazwisko,
data urodzenia i śmierci.
W Wigilię.
Dopiero jutro.
Pochowany za życia ?
Muszą znów czekać.
Na śmierć, na jutro.
Na to, by powiedzieć,
że umarł.
Boże!
Cofnij czas.
I spraw, by jutra nie było,
by można było jeszcze zmienić,
to, czego zmienić się nie da.
Boże. Ty wszystko możesz.
Ulituj się.
Prosi matka.
Muzyka wesela
Każdemu, kto by zapytał
- Gdzie się znajduje twój kraj?
rzekłabym
- Tam, gdzie się kończy logika,
tam się zaczyna mój kraj .
Tu bardzo dużo ludzi
dzień w dzień bardzo się trudzi,
by innym utrudnić życie
i robi to znakomicie.
Wśród bezsensownych ustaw
nie milknie echo braw,
dla tych, co dużo mówią
i jedną gafę za drugą
strzelają nam i sobie
czynem, gestem i słowem,
a za to co złego zrobią
inni im śpieszą z nagrodą.
A naród patrzy i słucha,
z daleka dochodzi muzyka.
To nie jest wspaniała zabawa,
nie dla nas bogactwo i sława.
To nie są cymbały Jankiela.
To jest muzyka wesela.
Rozsądek się żeni z głupotą,
uczciwość w dal poszła drogą,
zostały marazm i pustka,
donikąd otwarta furtka.
Zaprosił nas ktoś do tańca.
Nie są to takty walca,
skoczny oberek, mazurek.
To długi postaci sznurek,
idących przed siebie na wprost
szlakiem wskazanym przez los.
A chochoł na skrzypcach gra,
na strunach dobra i zła.
A my w korowodzie dni
czekamy aż spełnią się sny.
To nie jest pierwsze wesele,
niestety, też nie ostatnie.
I wiem, że na tych weselach
już gości nie zabraknie.
Tańczymy,
a jednak w miejscu stoimy
i choć nam nie jest wesoło
kręcimy się wszyscy wkoło.
A wokół orszak zjaw
z obecnych i dawnych lat,
marazm, bezsilność, głupota,
bez czynów puste słowa.
Gdy tańczę sama w tłumie
niewiele już rozumiem.
Gdzie koniec, gdzie początek
i stale tracę wątek.
I nie wiem kto z kim, dlaczego,
jeden oskarża drugiego.
Gdzie są mądrzy ludzie
z mądrymi decyzjami?
Gdzie są światłe umysły?
Kto dziś rządzi nami?
Dziś w świecie polityki
tylko awantury i krzyki,
dziś w powodzi słów
nie zabrzmi już złoty róg.
Dziś na życia dnie
pogrążeni jesteśmy we śnie.
Tańczymy jak ktoś nam zagra.
Ta gra ile jest warta?
Smutni panowie i smutne panie
Smutni panowie i smutne panie,
a przy nich dzieci rozbrykane
idą przez smutną przestrzeń ulic.
Na pozór nie dzieje się nic.
I kłębią się w nich myśli smutne.
Jak związać wczoraj i dziś z jutrem.
I myślą .
Może lepiej będzie wiosną.
Dziś troska ciągnie się za troską.
I nie jest wcale tak różowo.
Szaruga, deszcz, kałuże, błoto.
Idzie kobieta. Niesie zakupy.
Myśli: „Ugotowałam garnek zupy.
Ale to jednak jest za mało.
Choć trochę mięsa by się przydało.”
A obok idzie chłopak młody:
„Uczyć się wcale nie mam ochoty.
I tak po studiach nie ma pracy.
Wkrótce wyjadą wszyscy Polacy”.
Z trudnością pewien staruszek drepcze:
„Rząd emerytur podnosić nie chce.
Przez tyle lat jak wół tyrałem.
Na koniec nędzne grosze dostałem”.
Dziewczyna idzie ubrana modnie:
„Może naciągnę matkę na spodnie”.
Zamiast do szkoły dzisiaj z kolegą
poszła do centrum handlowego.
Bardzo się śpieszy pracoholik,
którego w klatce piersiowej boli:
„Coś mi ostatnio nawala serce.
Zrobić badania muszę czym prędzej”.
Następna idzie pani Hanka,
co kiedyś kredyt wzięła we frankach.
A dzisiaj dom swój musi sprzedać,
bo ją dopadła w końcu bieda.
I facet idzie już niezbyt młody:
„Nigdzie nie mogę dostać roboty.
Mogę pracować. Czemu nie,
lecz nikt zatrudnić nie chce mnie”.
Dziewczyna idzie pewnym krokiem.
Spogląda wokół bystrym wzrokiem:
„Zdawałam kiedyś na ASP,
lecz nie dostałam niestety się.
Jednego punktu zabrakło mi.
I tak spełniły się moje sny.
Do Cambridge prace swe wysłałam
i bez problemu się dostałam.
Studia skończyłam z wyróżnieniem.
Szybko znalazłam zatrudnienie.
Do Polski na stałe już nie wracam.
Gdzie indziej czeka na mnie praca”.
Powoli idzie biedna rencistka,
co śmierci prawie była już bliska:
„Nie mogę się dostać do specjalisty.
Czy wyjechali z kraju już wszyscy?”
Lekarz z dyżuru na dyżur pędzi.
W uszach mu szumi, w głowie kręci.
Zżera go stres, pracuje dobę.
Sam siebie wpędza w ciężką chorobę.
I idą wszyscy zamyśleni,
i sfrustrowani i zmęczeni.
Pędzą lub wloką się z zakupami,
swymi myślami i problemami.
Do domów wreszcie docierają,
tam jedzą , piją, odpoczywają.
Gadają za nich telewizory.
I komputery. Co kto woli.
Dobre , częściej złe wiadomości.
Czasem odskocznia od codzienności.
Dyskusje, filmy i seriale,
i huczne bale w karnawale.
Taka zwyczajna rzeczywistość.
I taka sama szara przyszłość.
Smutni panowie i smutne panie.
Kochają życie swe zachłannie.
I płynie im tak dzień za dniem.
Oni to wiedzą. I ja to wiem.
Nie denerwuj się
Nie denerwuj się
bo mścisz się na swym zdrowiu
za głupotę innych.
Zrozum. Nie jesteś winny
temu,
że ktoś nie jest tak bystry
inteligentny, mądry i sprytny
jak ty.
Proszę więc. Nie bądź zły
i zamiast się denerwować
postaraj się opanować,
zachowaj spokojną twarz
wytłumacz kolejny już raz
to, co dla ciebie jest oczywiste
i rozwiąż problemy wszystkie.
Tak mówiąc między nami
nie wygrasz z przepisami,
które zatruwają nam życie.
To wiemy znakomicie.
W labiryncie procedur
co chwila wyrasta mur,
który musimy przeskoczyć.
Ktoś stale mydli nam oczy.
A my zahartowani
przeszkody wciąż omijamy
i chociaż kipi w nas złość
i mamy wszystkiego dość
musimy zakładać zbroję
i toczyć zaciekłe boje,
z tym, co mówiąc kolokwialnie
wkurza nas nieustannie.
To nasza rzeczywistość
i wciąż niepewna przyszłość.
To nasz ukochany kraj,
który jest zawsze naj…
Ludzie gór
Gdy przytłacza nas rutyna
i trudno nam wytrzymać
w świecie mediów, biznesu,
gdy czujemy, że jesteśmy
u kresu wytrzymałości,
gdy brakuje już cierpliwości
a serca podpowiada nam,
że już czas, idziemy tam,
gdzie biel śnieżnych szczytów,
gdzie granat aksamitu
na niebie zapala gwiazdy,
gdzie słońca promień jasny
rzeźbi przestrzeń przeźroczystą,
a spokój magiczną ciszą
serca radością napełnia
gdy wokół tyle piękna.
Idziemy w góry,
by w kolorze purpury
podziwiać tak bez końca
szczyty o zachodzie słońca,
by na krawędzi czasu
nabrać do życia dystansu
i z naturą w zgodzie
na pytania zadawane sobie
poszukać odpowiedzi
o sens istnienia i śmierci.
Idziemy w góry,
by wznieść wyobraźni mury,
pokonać obawę i lęk,
wydobyć z ciszy dźwięk,
by strony księgi przyrody
czytać w szumie wody
co spływa strumieniami
nad zamarzłymi turniami.
Gdy słyszy się zew natury,
gdy wołają nas góry
idziemy w Tatry, Pireneje,
choć śnieg, mróz, zawieje,
w Alpy, Himalaje, Karakorum,
by w rytmie własnych kroków
przekroczyć granice codzienności,
pokonać własne słabości.
Bo życie to wspinaczka,
to przerzucona kładka
między tym co za i przed nami,
rzeczywistością, marzeniami.
Bo jest w człowieku tęsknota,
bo choć tkwimy w okowach
pracy w szarości dnia,
to dusza się wyrywa
i pragnie całym sercem od
od życia czegoś więcej.
Rozdarci między dwa światy
nie dla bogactwa czy sławy
wędrują ludzie gór
po szczytach pośród chmur.
Serce zostaje w domu ,
a dusza rwie się do lotu
i goni w doliny i góry,
tam, gdzie podniebne kopuły
otacza mgła tajemnicza
i gdzie króluje cisza.
Ludzie gór.
Dłońmi dotykają chmur.
Choć nie woła ich nikt
to w piersi rodzi się krzyk,
by iść tam, gdzie są sny.
I idą.
Zamykają drzwi.
Na schodach cichną ich kroki,
lęk jak ocean głęboki
w serca ich bliskich się wlewa,
tęsknota gromem uderza.
I idą.
Pytanie. Po co?
Miłość do gór niosą,
radość, pogodę ducha.
Idą, aby posłuchać
krzyku wiatru na przełęczy,
ciszy w lodowej obręczy,
by odnaleźć samych siebie,
gdzieś pomiędzy ziemią, niebem,
u stóp lodowca
ujrzeć promienie słońca
skrzące się na śniegu,
by zatrzymać myśli w biegu
i wzdłuż niewidzialnej poręczy
dojść do obłoków i tęczy
co kolorowym pierścieniem
otacza lodowe przestrzenie,
ryzykując własnym życiem
odkryć gór tajemnice
i powrócić z ładunkiem sił
zabierając gwiezdny pył.
To gra życia ze śmiercią.
Góry swą potęgą
rzucają ludziom wyzwanie,
a oni na ich wołanie
idą, by z nimi się zmierzyć,
by w siebie znów uwierzyć,
zawisnąć w śnieżnej przestrzeni
i poczuć oddech Ziemi.
Idą z nadzieją i trwogą
z marzeń wykutą drogą
i z wiarą, że nie zabraknie szczęścia
na drodze do poznania piękna.
O tlen wołają płuca,
o wodę spragnione usta.
Słońce oślepia jasnością
cisza przytłacza samotnością
i w głowie głucho dudni
echem w skalnej studni.
Huraganowy wiatr,
bezlitosne twarze skał,
przejmujący chłód,
odmrożone palce stóp,
szelest płatków śniegu,
gdy krew zamarza w krwiobiegu.
Krok po kroku
po stopniach z łez i potu
idą tam, gdzie w morzu chmur
śnieżnobiałe tkwią szczyty gór
jak rafy koralowe,
a promienie złote
aż po linię widnokręgu
w akordzie trzech dźwięków:
ciszy, oddechu i tętna,
płyną przez krainę piękna.
Starcza wiary i sił.
Zdobyty kolejny szczyt.
Spełnione sny i marzenia.
Na drodze przeznaczenia
zabrakło jednak szczęścia.
Góry w skalnych objęciach
zatrzymały na zawsze tych ,
którzy je pokonali.
Echem niesie się krzyk
wśród skał, w śnieżnej dali.
Poszli by zdobyć Ziemię.
Odeszli ciszy westchnieniem,
ze swymi marzeniami,
chmurami pod stopami.
Zostali na zawsze w górach,
z lodu wykutych murach.
W szczelinach, co ich pochłonęły ,
w lawinach, co się zamknęły
nad nimi w bieli ciemnością,
ostatnią słońca jasnością,
w przepaściach, w których krzyk
zdusił ostatnią myśl.
Odeszli łzą co kamieniem
życie pożegnała wspomnieniem
i żalem, co ścisnęło serce,
ze nie będzie już więcej
magicznych chwil z rodziną,
że nie wrócą, że miną.
I zdziwieniem, że to już koniec,
pytaniem - Co będzie potem?
I ostatnim spojrzeniem
co Ziemię przykryło Niebem.
Odeszli w samotności
przełęczą ku wieczności,
w słońcu, skuci lodem,
pogodzeni z ludźmi i Bogiem.
A gdy wezwie ich wiatr
echem pośród skał
tak jak za dawnych lat
wyruszą znów na szlak
i po błękitnej grani
wędrować będą z nami.
Niepokonani.